Wiatr w Jastarni
- Post 27 marzec 2014
- Odsłony: 2317
Czwartego stycznia 2012 w Jastarni, jak i na całym półwyspie, potężnie wiało. Bałtyckie wybrzeże jest do wichur przyzwyczajone, co roku przechodzą one o tej porze roku, powodując mniejsze lub większe szkody. Świeżo w pamięci mamy jeszcze ubiegłoroczny grudniowy sztorm „Ksawery”, który nam zdrowo krwi napsuł.
Rybacy znają wiatry i szanują morze jak mało kto, w takie więc sztormowe dni nie wypływają, jeśli nie muszą, na łowiska, starając się znaleźć bezpieczne schronienie w przytulnym porcie.
Tak było też w Jastarni. Kutry stały przy nabrzeżu. Było ich dość sporo, więc częściowo stały też obok siebie, przycumowane burta w burtę, czekając na zmianę pogody. Wiatr był tego dnia naprawdę sążnisty, nieprzyjemny, od strony lądu. Wiał prosto w wejściowy farwater, wpychając do portowego basenu nieprzyjemną, krótką, ostrą falę. Choć dla laików prawie niewidoczna, powodowała ona nieustanny ruch kutrów. Chrobot i zgrzyt trących o siebie blach, gwizd wiatru w olinowaniu, łopot i tak już postrzępionych biało-czerwonych flag na masztach, jazgot nielicznych mew, usiłujących utrzymać się jakoś w powietrzu, dzwięki dochodzące zewsząd, od strony nieba, morza i lądu tworzyły niesamowitą atmosferę. Mniejsze łodzie, zwłaszcza te stojące bliżej główek wejściowych wykonywały jakiś dziki, nieobliczalny taniec pogo.
Robienie zdjęć w takich warunkach okazało się wcale niełatwe. Nie dość, że wichura albo to usiłowała wyrwać mi aparat z rąk, lub też trzasnąć mnie nim w twarz, to jeszcze próbowała mnie samego wywiać z portu. Z trudem trzymałem się na nogach, co zawdzięczam tylko i wyłącznie doświadczeniu w sztormowaniu. Z pewnością ciekawi jesteście, gdzie się sztormować nauczyłem, ale tego już wam nie zdradzę, niedoczekanie wasze!
Jednak czego nie dał rady zrobić wiatr, dokonało przenikliwe zimno. W ciągu kilku chwil ręce zgrabiały mi tak, że zupełnie straciłem w nich czucie. Przenikający do szpiku ziąb nakazał mi odwrót. O dalszym fotografowaniu nie mogło być mowy.
Schroniłem się w zaparkowanym w cieniu bosmanatu aucie. Zatrzasnąwszy za sobą drzwi znalazłem się nagle w głuchej ciszy, która zaatakowała moje uszy prawie do bólu. Dopiero po dobrej chwili ręce mi odtajały, a uszy uwolniły się od ciśnienia na tyle, że mogłem spojrzeć na świat z pozycji kinomana, rozpartego w wygodnym fotelu samochodu.
Spektakl, rozgrywający się przed moimi oczami byl piękny i niezapomniany. Naprawdę wielkie kino!
Szkoda tylko, że szyba w aucie była brudna, dodatkowo rozmazana przez niewydolne wycieraczki.
© Antoni Dubowicz