20kwiecień2024     ISSN 2392-1684

„Pilot” w obiadowej porze

000 DSC 0763 nb

Gdynia, 27 grudnia 2015

Święta, święta – i po świętach. Po kilku dniach leniuchowania i tym podobnych rodzinnych zajęciach przyszedł czas, by się ruszyć i powrócić do normalnego, trochę aktywniejszego życia. Poszedłem więc na krótki spacer z pieskiem. Oczywiście zagnało nas do portu (no, gdzie mógłbym pójść?). Stanęliśmy przed budynkiem Kapitanatu na Ostrodze Pilotów. Kiedyś naprawdę cumowały tu kutry pilotowe, ale od lat już tam nie stoją. Było zimno, poprzyglądaliśmy się więc trochę niespokojnemu jak zawsze ptactwu i innym przepływającym akurat „drobnoustrojom” i zbieraliśmy się już w droge powrotną, gdy nieopatrznie zerknąłem w ekran smartfonu na ruch statków. I to był mój błąd (wolę jednak myśleć, ze nasz, bo decyzję podjęliśmy przecież wspólnie, ja i Dyzio).

Za kilka minut miała wychodzić z Gdyni „Trica”. To bardzo ciekawy statek ConRo, jeden z sześciu zbudowanych w Szczecinie dla fińskiego armatora Transfennica ekspresowców (tzw klasa Trafexpress)*. Postanowiliśmy więc przyjrzeć się jej, jak wypływa. O rodzinnym obiedzie troszeczkę jakby zapomnieliśmy.

Właśnie oto wychynęła zza Molo Pasażerskiego pilotówka, lada moment musiała więc też pojawić się wychodząca z Basenu V (Ministra Kwiatkowskiego) „Trica”. Tam, przy nabrzeżu Stanów Zjednoczonych RoRowce i ConRowce mają specjalne stanowisko, a od strony Nabrzeża Czechosłowackiego zbudowano swego czasu dużą rampę do obsługi promów towarowych przewoźnika Finnlines.

Wróćmy jednak do „Pilota”. Nie zatrzymał się on, jak to zazwyczaj czyni, w awanporcie, przy falochronie przy głównym wyjściu, czekając , aż statek wyjdzie z portu – by wówczas ruszyć z kopyta i w morzu podejść do jego burty, aby zdjąc pilota, tylko zwrócił dziób w naszą stronę i wziął kurs wprost na Ostrogę Pilotów. Najwyraźniej zaplanowano, że z powodu warunków pogodowych pilot zejdzie ze statku już w awanporcie, czyli tuż przy nas. Będzie więc wspaniała okazja, by obserwować tę scenę z bliska.

- Będą chyba dobre ujęcia - pomyślalem sobie, nie omieszkawszy podzielić się tym spostrzeżeniem z Dyziem. W odpowiedzi usłyszałem jakieś mruknięcie, które uznałem za przytaknięcie.

Ale co to, na zbliżającym się coraz bardziej „Pilocie” otwierają się nagle drzwi, z kabiny wychodzi jakaś postać, patrzy prosto w naszą stronę, zaczyna do nas machać ręką i coś woła! Za chwilę słyszę już wyraźnie słowa:

- Panie Antku, Wesołych Świąt, zapraszamy do nas! – Poznaję nareszcie, to pan Ryszard Aranowski, mój specjalny „opiekun” z czasów GdyniaSails2014 (spędziliśmy razem niezapomniane chwile, które opisałem potem w książce „GdyniaSails 2014 - z pokładu „Pilota”).

- Z miłą chęcią – odkrzykuję – ale nie jestem sam! – I tu wskazuję na wiernego Dyzia. Dyzio bywał wprawdzie ze już mną dość często w porcie i jest przyzwyczajony do nawet najsilniejszych wiatrów, zwiedzał nawet iedyś kuter pana Leszka, ale to było w porcie, gdzie nie kiwało. Czy równie dobrze zniósłby prawdziwą „morską” pogodę? Tego nie wiedziałem.

Nie opiszę Wam ze szczegółami procesów myślowych, jakie zachodziły w mojej glowie, dość powiedzieć, że był to prawdziwy sztorm – ale w rezultacie znaleźliśmy się obaj na pokładzie „Pilota 5”.

W sterówce powitał nas szyper, pan Henryk Dąbrowski – również stary znajomy (nie wiedzieć czemu, na jego widok odruchowo zaczyna mi w głowie grać Mazurek). Odeszliśmy od nabrzeża niezwłocznie, jako że „Trica” wysuwała już właśnie dziób z basenu. Poszliśmy jej naprzeciw, za jej rufą wykonaliśmy piękny, ciasny zwrot o 180 stopni i zaczęliśmy powoli zblizać się do jej lewej burty. Furta, którą miał wyjć pilot, była już otwarta, drabinka sznurowa rzucona. Jak zwykle, pan Ryszard wyszedł z kabiny, by asekurować pilota (robi to przy każdym jego wejściu i zejściu), a ja, zaklinowawszy się jakoś na tylnym pokładzie, usiłowałem „trzymać horyzont” przy fotografowaniu. To wcale nie jest taka prosta sprawa, bo nawet na spokojnych wodach pokład pod nogami tańczy jak szalony.

Ale oto widać już pilota, wiszącego na drabince przy burcie statku. Czeka na sprzyjający moment, by przejść na specjalny podest, umieszczony na dziobie pilotówki. Poznaję również i jego, to pan Waldemar Tokarski (kapitan żeglugi wielkiej oczywiście, jak wszyscy piloci). Dokładnie w chwili, gdy stoi w rozkroku, z jedną nogą na drabince, drugą stawiając właśnie na podeście, spomiędzy burt wystrzeliwuje wysoko wodna kipiel, przesłaniając mi widok. Mam nadzieję, że pan Waldemar wyszedł z tego cało i nie zmoczyło go. Zdjęcie, trochę nieostre, nie jest miarodajne, by to ocenić.

Wchodzę również do kabiny, w której, okazuje się, muszę już pozostać. To bowiem wcale nie jest koniec naszego rejsu, wręcz przeciwnie, przygoda dopiero sie zaczyna. Idziemy w morze, by dostarczyć pana Waldemara na wchodzący do Gdyni statek! Mijamy już główki wejściowe, przyśpieszamy, zaczynamy mknąć po mocno wzburzonym morzu. O wyjściu na pokład mowy nie ma, natychmiast znalazłbym się w wodzie. Muszę przyznac, że „Pilot 5” ma naprawdę niezłego kopa, od zera do setki przyspiesza chyba w trzy sekundy. Przekonałem się o tym, chcąc zrobić zdjęcie przez przednią szybę akurat w momencie, w którym pan Henryk dodał ostro gazu. Rzuciło mną do tyłu, nie zdołałem utrzymać równowagi i wylądowałem na siedzeniu. Ale nie na tylnej kanapie, ta zajęta była przez baraszkujących ze sobą Dyzia i pana Ryszarda, tylko przed nią, na podlodze. Znaczy - na własnym siedzeniu. Śmiechu było co niemiara, nawet Dyzio podejrzanie wyszczerzył paszczę. Okazało się, że jest urodzonym marynarzem. Zamiast więc choroby morskiej, której się obawiałem, dostał głupawki, turlając się po podłodze i pozwalając panu Ryszardowi drapać się po brzuchu.

Akurat w tym momencie zadzwonił mój telefon. To Ewunia z pytaniem, kiedy wreszcie wrócimy do domu na obiad. Rodzina czeka, wszyscy siedzą już przy stole, a zupa jest gorąca. Ufff, oto chwila prawdy, której trzeba stawić czoła.

- Jesteśmy na „Pilocie” gdzieś pośrodku morza - przyznałem – i nie wiadomo, kiedy dokładnie z niego wrócimy! -

Nie pytajcie, co usłyszałem w odpowiedzi.

Chwilę później podchodziliśmy już do „naszego” statku. Był to niewielki masowiec „Hagland Saga” norweskiego armatora Hagland, statek niespełna 90-metrowy o pojemności 2.999 GT, pływający pod banderą Gibraltaru. W tym wypadku podeszliśmy do prawej burty, po czym odbyła się ta sama procedura, co w awanporcie, tylko w odwrotnej kolejności. Z tą jednak różnicą, że zdecydowanie bardziej kiwało. Niewielki „Pilot” przewalał się na fali z boku na bok, nieomal dotykając nadbudówką burty masowca, co zdecydowanie nie ułatwiało pilotowi pracy. O jakimkolwiek fałszywym jego kroku nawet nie chciałem myśleć – widząc, czym niehybnie musiałoby się to skończyć. Ale już! Pan Waldemar Tokarski dosięgnął zrzuconego sztormtrapu (wiem, to niefachowe określenie i panowie piloci mieliby mi je za złe, ale naczytałem się w dzieciństwie zbyt dużo morskich książek i pozostały mi pewne przyzwyczajenia) i już wspinał się po trapie na pokład „Haglanda”. My zaś odeszliśmy czym prędzej od jego burty i udaliśmy się w te pędy w drogę powrotną. Oczywiśce, ze mną w kabinie, nie na zewnątrz!

Na obiad dotarłem cało i zdrowo – skruszony, spóźniony, ale mimo to szczęśliwy. Ale najszczęśliwszym wydawał się być Dyzio. Nie dość, że byla to jego pierwsza prawdziwa wyprawa morska, to jeszcze do tego nie miał przy sobie telefonu. Szczęśliwiec!

Cóż powiedzieć na zakończenie? Kiedy dojechaliśmy do domu, burza już minęła, rodzina czekała, a obiad był naprawdę przepyszny!

© Antoni Dubowicz 2015            

* statki serii Trafexpress opisałem kiedyś przy okazji wyjścia z Gdyni bliźniaczej „Gency”: http://www.naszbaltyk.com/morskie-kadry-antka/1131-m-v-genca-statek-ze-znakiem-jakosci.html

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Komentarze  

+1 #1 Damroka 2016-05-02 19:45
Najpiekniejsze zdjecia swiata. Brawo fotograf!
Cytować

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: