28marzec2024     ISSN 2392-1684

Z pilotem na „Loch Long”

00 DSC 0877 nb

Gdynia, 8 kwietnia 2016

Nie wybrałem się z pilotem na przyjście amerykańskiego okrętu nie dlatego, że nie chciało mi się rano wstać ani że była jakaś sztormowa fala, zimno czy Bóg wie jakie przeciwności losu. Nie, po prostu każda wizyta naszych drogich przyjaciół wiąże się z nadzwyczajnymi wręcz środkami bezpieczeństwa i nie chciałem swoją obecnością na pokładzie pogrążyć sprawy rozlokowania baz NATO w Polsce. A dodatkowo piloci mogliby mieć przeze mnie jakieś nieprzyjemności.

Odpuściłem więc sobie „Donalda Cooka” i wyruszyłem 1,5 godziny później na powitanie masowca „Loch Long”. Jednak portowe manewry „Donalda” się przeciągały i start się odwlekał. Czekaliśmy, aż pilot opuści wreszcie amerykański pokład i dotrze do stojącej w gotowości pilotówki. Wreszcie zadzwonił pilot i kwadrans po dziewiątej powolutku wyszliśmy z Basenu Inżyniera Wendy. Wyszło na to, że mieliśmy zgarnąć go w połowie drogi z Nabrzeża Belgijskiego. Przedefilowaliśmy więc wzdłuż falochronu i zastopowaliśmy na wodzie, wypatrując na nabrzeżu taksówki, która miała podrzucić pilota. Okazał się nim pan Jarosław Kondraciuk, godny najwyższego zaufania „wybraniec”, któremu przypadł w udziale zaszczyt wprowadzenia sojuszniczego okrętu do Gdyni. Kiedyś środki bezpieczeństwa były podobno jeszcze znacznie ostrzejsze, na „Pilocie” płynął w takich sytuacjach amerykański oficer wywiadu (pardon – łącznikowy) , patrzący nie tylko na ręce załogi, ale też starannie kontrolujący wszystkie zakamarki na i pod pokładem. W porcie pracowała zaś specjalna ekipa nurkow, badająca dno basenu w miejscu, w którym zacumować miał okręt, szukając tam min, a nabrzeże ryglowano szczelnie przed okiem ciekawskich wałem z ustawionych na sobie kontenerów. Ten ostatni zwyczaj przetrwał zresztą do dziś, podobnie jak i parę innych, o których jednak nie opowiem, jako że sam nie wiem, czy mam w nie wierzyć, czy nie. Faktem jednak jest, że wizyta przyjaciół jest sprawą dość ambarasującą.

Dzięki temu, że szliśmy „na małym gazie”, miałem okazję przyjrzeć się stojącym w porcie statkom. Przy Angielskim nie było już „Antaresa”, który zalegał tam przez kilka sezonów, aż wreszcie wyprowadzono go w lipcu ubiegłego roku, nie bez przygód zresztą, do gdańskiej „Remontowej”. Byłem przy tym i opowiem wam o tym przy okazji.

Teraz jednak przy brzegu stało sobie spokojnie kilka innych jednostek. Zaraz na początku, prawie w narożniku basenu, nudził się dawny „Mocarz”, sprzedany tajemniczemu nabywcy, który zamierzał ponoć wejść w jakiś lukratywny kontrakt z wladzami Szwecji czy Norwegii, ale nic z tego nie wyszło. W efekcie holownik został tylko pod nową nazwą „Leontiy Martinovich” zarejestrowany na Wyspach Cooka – i od tego czasu, z wynajętym stróżem na pokładzie, stoi bezczynnie w Gdyni, zastępując w tym godnie „Antaresa”. W największym w ostatnich latach wydarzeniu związanym z tym holownikiem mam i ja swój udział. Wystąpiłem w nim nawet, nie chwaląc się, w roli głównej. Którejś zimy poślizgnąłem się bowiem na oblodzonym nabrzeżu tuż przed nim i rymsnąłem na, przepraszam, dupsko z taką siłą, że cały port się zatrząsł. Tym chyba obudziłem stróża, bo wyjrzał zaciekawiony, by zobaczyć, co się stało. Zobaczył mnie leżącego na brzegu, pokiwał głową z dezaprobatą i schował się z powrotem w sterówce. Koniec zdarzenia.

Pod nieczynnym dźwigiem, przy którym statki zatrzymują się z reguły tylko na krótko, stał dość szpetny, ale lśniący świeżą czerwienią kadłuba „Markab” z Panamy. Kilka dni wcześniej widziałem go w Stoczni Nauta, właśnie dospawywano mu dodatkowy kontener do i tak już niekształtnej nadbudówki.

Na końcu Mola Rybackiego w miejscu, gdzie rozlokowała się firma / przedsiębiorstwo / stocznia nie stocznia „Globaltic Marine Sp. Z.O.O.”, w której zawsze jest pełno starych, przebudowywanych jednostek dla holenderskiegio „Glomara” (podobieństwo nazw nieprzypadkowe), tym razem najciekawszym był specjalistyczny, żółty jak kaczka offshorowiec „Despina”. Rzadko ma się okazję oglądać statki z tak uformowanym dziobem (tak zwany X-Bow), choć na polach naftowych na Morzu Północnym jest ich calkiem sporo. Zaletą takiej formy jest większa prędkość i  zmniejszone kołysanie, szczególnie na ciężkim morzu.

Po drugiej stronie basenu, przy Nabrzeżu Śląskim, cumował akurat należący do Unibalticu chemikaliowiec „Amaranth”. Szczecińska firma przewozi nim produkty Zakładów Azotowych Puławy (ZAP), przede wszystkim nawozy płynne oraz sypkie. Statki Unibalticu zarejstrowane były początkowo w Polsce, szybko jednak przeszły pod tzw. „tanie” bandery. „Amaranth” na przykład nosi banderę Vanuatu.

Basen Węglowy również nie był przepełniony, stały tam zaledwie dwa niewielki statki przy Nabrzeżu Szwedzkim. Na samym końu pirsu „Oramalia” z Gibraltaru, dalej za nią, a właściwie przed nią, przed jej dziobem, „Wilson Stadt” z Valetty.

Wchodząc do awanportu zobaczyliśmy wychodzący właśnie do roboty, stosunkowo nowy w Gdyni holownik „Fairplay 26”. Jak i my, również i on szykował się na spotkanie masowca „Loch Long”.

Dokładnie o 9:43 podeszliśmy do niewielkiego zejścia przy Belgijskim, skąd bez problemu można wsiąść na „Pilota”. Przybyły tam dopiero co pan Jarosław wskoczył na pokład i ruszyliśmy w stronę „naszego” masowca. Bo „Loch Long”, oprócz tego, że jest długim fiordowym jeziorem w regionie Cowal na przedłużeniu the Firth of Clyde w Szkocji, jest również całkiem dużym masowcem, liczącym niespełna 230 metrów długości i ponad 32 m szerokości. Można też powiedzieć, że jest statkiem nowym, zbudowała go bowiem w 2013 roku japońska stocznia Tsuneishi Shipbuilding w Fukuyamie. Z ważniejszych danych: pojemność brutto GT 43.008, nośność DWT 81.994 t. Właścicielem i armatorem statku jest posiadająca 9 bardzo podobnych lub identycznych masowców holenderska firma MK Cennential Maritime w Amsterdamie, ale flaga jest oczywiście „tania”. W tym wypadku panamska.

Idąc wyprzedziliśmy „Centaura II”, który też zmierzał pod statek. Tyle, że my z pilotem na pokładzie, on zaś z holem. W miarę, jak zbliżaliśmy się do „Loch Long”, stawał się on coraz dluższy i dłuższy, aż wreszcie przestał mieścić się w kadrze. Szczęśliwie byliśmy już u celu. Po przejściu za jego rufą zobaczyliśmy zwisający na sterburcie trap, (nazywany przeze mnie równie uparcie, co nieprawidłowo drabinką sznurową). Jako, że burta masowca była wysoka, opuszczony był również „normalny” trap. Przy wysokości burty ponad 8 metrów taki obowiązek nałożony jest na każdy statek, albowiem pilot nie jest bowiem cyrkowcem i należy ułatwić mu wejście na pokład. Czasem, choć rzadko, zdarza się, że statki nie przestrzegają tych reguł i wejście staje się niebezpieczne. W ekstremalnych przypadkach pilot ma nawet prawo do odmowy wejścia na statek. Wówczas do portu wpuszcza się takiego delikwenta dopiero po poprawieniu warunków bezpieczeństwa i nałożeniu odpowiedniej kary. Mam nadzieję, że dotkliwej.

Obsadzenie „Long Loch” nie było jednak dla pilota żadnym problemem. Morze było wyjątkowo wręcz spokojne, a trap przygotowany należycie. Złapałem więc w kadrze ulubiony mój moment przejścia pilota z podestu pilotówki na wiszące przy burcie szczebelki trapu. Natychmiast po tym, jak pan Jarosław Kondraciuk (oczywiście kapitan żeglugi wielkiej, jak wszyscy gdyńscy piloci) opuścił nas, udając się na mostek masowca, odskoczyliśmy od burty i pognaliśmy z powrotem do Gdyni. Na „Pilota-5” czekała już bowiem kolejna robota, na mnie zaś obowiązki rodzinne. Po drodze złapałem raz jeszcze „Centaura II”. Wyglądal tak kusząco, że po prostu musiałem cyknąć mu kilka fotek na do widzenia. Niech więc właśnie one zakończą dzisiejsze „morskie kadry”.

Pomny tego, co przytrafiło się kilka dni później amerykańskiemu niszczycielowi śpieszę poinformować, że wokół nas nie kręciły się żadne rosyjskie samoloty. Może odstraszył je fotograf na pokładzie? W sumie szkoda, chętnie „zdjąłbym” tamtego pilota podczas przelotu nad naszym „Pilotem”. To byłby nawet całkiem zgrabny tytuł!

© Antoni Dubowicz 2016            

 

 

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: