29marzec2024     ISSN 2392-1684

Węgiel dla kraju / SHIN-SHO przy „Holenderskim”

00 DSC 0421a

W 2014 roku port w Gdyni przeładował ponad 2 miliony ton węgla. Zarówno w tym, jak i szczególnie w poprzednim roku , w którym przez Gdynię przeszło ponad 2,6 milionów ton, praktycznie na wszystkich nabrzeżach, należących do Terminalu Ładunków Masowych, zalegały wielkie czarne hałdy węgla.

Od wielu lat więcej go do Polski przywozimy, niż wywozimy. Pewnie dlatego, że nasz węgiel jest równie marny, jak drogi. Obecny rząd zapowiada wprawdzie wprowadzenie regulacji, dzięki którym możnaby było nałożyć dodatkowe opłaty na węgiel importowany spoza Unii Europejskiej, kłóci się to jednak z jej regulacjami. Uzyskanie zgody UOKiK na tego typu działania byłoby więc bardzo trudne, jeśli nie w ogóle niemożliwe.

Prawie dwie trzecie importu to węgiel rosyjski, ale przybywa on do nas również z Australii, Kolumbii i Czech. Wielkie statki o czarnych burtach są więc nadal zjawiskiem codziennym w Gdyni.

Tak też było i w ostatnich dniach grudnia 2014, gdy wybrałem się do portu zobaczyć, „co w trawie piszczy”. Była to niedziela, liczyłem więc na względny spokój. Względny, bo pogoda raczej nie dawała takich gwarancji. Było zimno, co rusz zmieniała się aura. Silny wiatr przywiewał czarne chmury, a z nimi nagłe zamiecie śnieżne. Byłem ciepło ubrany i nie bałem się o siebie – prawdę mówiąc, napawałem się wręcz tymi szaleństwami natury. Niepokoiłem sie jednak, czy aparat fotograficzny wytrzyma je równie dobrze. Jego poprzednik bowiem bardzo źle zniósł pewien zbyt mokry występ i elektronika mu zwariowała, ogrzewałem go więc teraz własnym cialem, chowając pod kurtkę, kiedy tylko sie dało, żeby nie zamókł i się nie zaziębił.  

W Basenie Węglowym zauważyłem cumujący przy Nabrzeżu Holenderskim wielki, czarny masowiec. Mimo niedzieli był przy nim ruch, portowe dźwigi pracowały przy rozładunku. Zanim zdążyłem podejść na tyle blisko, by przeczytać jego nazwę, dopadła mnie zadymka. Schować się i tak nie było jak, zacząłem więc fotografować. Tak naprawdę to bardzo lubię zdjęcia w właśnie takim, „trudnym” plenerze - może niedoskonałe, ale za to autentyczne.

Z nasady Nabrzeża Holenderskiego dałem radę zobaczyć, z kim mam do czynienia. Był to „SHIN-SHO”.

Później, po powrocie do domu, wyszukałem w sieci garść informacji o nim. Zbudowano go w 2006 roku w którejś ze stoczni japońskiego koncernu Mitsui Engineering & Shipbuilding. To wielki statek, jeden z największych, jakie zawinęły do Gdyni. Ma 289 m długości, aż 45 m szerokości (!) i nieomal 18 metrów zanurzenia. W pełni załadowany nigdy nie mógłby wejść nie tylko do Gdyni , ale i w ogóle na Morze Bałtyckie. Dopuszczalne parametry statków przy Nabrzeżu Holenderskim to 300 m długości i 13 m zanurzenia, zaś przez Cieśniny Duńskie przedostać się mogą jednostki o zanurzeniu nie przekraczającym 15 metrów. „SHIN-SHO” nie był więc załadowany do pełna. W zasadzie możnaby nawet powiedzieć, że był prawie pusty, przy czym pojęcie „prawie pusty” jest oczywiście relatywne. Pod wodą znajdowało się „zaledwie” nieco ponad osiem metrów olbrzymiego, pękatego kadłuba. Nad wodę wystawało drugie osiem, po czerwonym malowaniu jednak łatwo rozpoznawalne jako „część podwodna”, oraz kolejne 8 – 10 metrów czarnej burty. Słowem, masa stalowych blach!

Na rufie widniała nazwa portu macierzystego – Singapore, a biały znak na niebieskim kominie głosił wszem i wobec, że armatorem statku jest japoński koncern NS United Kaiun Kaisha Ltd.

Pojemność tego giganta (GT) wynosi 88.541 (to jednostka niemianowana, choć nadal często podaje się ją w tonach, niejako z przyzwyczajenia), wyporność zaś brutto (DWT) to aż 177.489 ton.

Dla porównania, „normalne” gdyńskie bulk-carriery mają z reguły okolo 220 - 230 metrów długości, pojemność 40.000 – 45.000 GT i wyporność około 80.000 ton DWT. Prosty rachunek - „SHIN-SHO” jest dwa razy większy!

Kręciłem się teraz wokół niego, nie podchodząc jednak zbyt blisko do strefy wyladunku. Nie tylko dlatego, że jest to po prostu zabronione, ale też dla własnego bezpieczeństwa. Zresztą, by móc dobrze ogarnąć calość portowych prac przy statku, dobrze jest zachować od niego zdrowy odstęp. Pracę wykonywały aż cztery wielkie portowe żurawie, spośród których jeden wyróżniał się szczególnie. Był to nowy, samojezdny żuraw chwytakowo - hakowy „Liebherr LHM 550”. Dopiero co pisałem o innym, a właściwie dwóch nieco mniejszych „Liebherrach”, pracujących w OT Port Gdynia, czyli byłym Bałtyckim Terminalu Drobnicowym (http://www.naszbaltyk.com/morskie-kadry-antka/2999-z-panem-pawlem-na-wysokosciach.html). Tutaj, w MTGM, Morskim Terminalu Masowym Gdynia Sp. z o.o., pracuje ich większy, silniejszy brat o udźwigu 124 ton. Piszę – brat, bo w przeciwieństwie do tamtych dwóch, nie nosi on żeńskiego imienia. A że jest nad wyraz muskularny, pozostańmy przy formie męskiej. Do kabiny operatora prowadzą nie zewnętrzne, tylko wewnętrzne, schowane w okrągłej wieży. Operator spogląda na statek z wysokości prawie 25,5 m, a wysięgnik jest w stanie „obsłużyć” nawet 150-tysięczniki (w odleglości 11 m od osi Liebherr 550 udźwignąć może 124 tony, w odległości 48 metrów wciąż 39 ton!). Standardowa moc przerobowa tego żurawia wynosi 1.500 ton na godzinę, z systemem Pactronic ® nawet 2.000 ton na godzinę. Sami policzcie, ile węgla da się wyładować w ciągu jednego dnia pracy!

„...Dzięki doświadczeniu płynącemu z obsługi poprzednich olbrzymów oraz nowoczesnemu wyposażeniu technicznemu i zaangażowaniu całej załogi MTMG zapewnia, że nawet aktualny rekordzista nie zabawi w porcie dłużej niż niespełna 5 dni...” (reklama własna MTMG)

Na nabrzeżu wyładowany dopiero co ze statku węgiel wsypywano od razu na czekające nań pojazdy. Solidna ładowarka kołowa marki „Volvo”, zaopatrzona w potężną łyżkę o pojemności chyba z 10 m³ (jeśli nie więcej), sypała czarny kruszec do wielkich pudeł podstawionych ciężarówek.

Patrząc na to naprawdę zadowolony byłem, że znajduję się w bezpiecznej odległości. Mój aparat też się chyba ucieszył. W sumie nie wiem, czego bardziej nie lubi – wilgoci czy wszechobecnego, czarnego pyłu, który zresztą natychmiast zamieniał się w czarną, gęstą, śliską maź. Szczególnie wredną i podstępną, bo przysypaną świeżutką warstwą śniegu. Poruszałem się więc bardzo ostrożnie, by nie wykonać nieprzewidzianego lądowania! Mam już pewne doświadczenia w bolesnych kontaktach z betonową nawierzchnią, których nie chciałbym dalej pogłębiać.

Mnie się udało wyjść z tego cało, ale samochód wprost z portu musiał pójść do myjni.

© Antoni Dubowicz

PS:

gdybyście chcieli znaleźć SHIN-SHO w jakichś wykazach statków – szukajcie go pod nazwą KERKIS.

W lipcu 2016 roku statek zmienił właściciela, nazwę, banderę i port macierzysty. Jest nim teraz Nassau na Wyspach Bahama.

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: