18kwiecień2024     ISSN 2392-1684

Gdynia po nocnym sztormie

00 DSC0861 nb

Niż „Axel” przyniósł ze sobą pierwszy w tym roku duży sztorm na Bałtyku. Dotarł on do naszego wybrzeża w środę, czwartego stycznia.  Apogeum osiągnął w nocy. Wiało z najgorszej strony, od północnego-wschodu. Te wiatry są zawsze najgwałtowniejsze i najzimniejsze. W ciągu kilku zaledwie godzin sztorm wyrządził wielkie szkody w mniejszych portach, zniszczył, a w wielu wypadkach zabrał w ogóle plaże, spowodował wielkie straty materialne. 

 Na otwartych wodach wiała „jedenastka”, fale sięgały sześciu metrów. Mniejsze statki, o ile dały radę, pouciekały z morza we względne zacisze portów lub schronily się na redzie Gdyni. Na kotwicowisku panował więc duży tłok.

Zupełnie inaczej było w samym porcie, tylko nieliczne jednostki zaplanowały w tym świąteczno – sylwestrowym czasie pobyt w Gdyni. W awanporcie i w basenach, znajdujących się tuż za falochronem, woda była bardzo mocno rozfalowana. Praktycznie nie cumował tam żaden statek. W porcie wewnętrznym było ich też zaledwie kilka - przy Polskim, przy Indyjskim i przy terminalach kontenerowych.

W czwartek późnym popołudniem, które w zimie jest już koło godziny 14:00, zagnało mnie pod Kapitanat, by „złapać” kilka posztormowych kadrów. Było przeraźliwie zimno i nadal okropnie wiało, tak mocno, ze wyrywało mi aparat z rąk, a próby fotografowania pod wiatr groziły tym, że wichura zmiecie mnie razem z kamerą z nabrzeża do wody. Uważałem więc, by zawsze za plecami mieć jakąś barierkę lub coś, czego mógłbym się w razie czego złapać. Pierwszy tez raz chyba byłem tam zupełnie, absolutnie sam. Jeśli do tej pory nawet w najgorszą pogodę na Ostrodze Pilotów zawsze spotkać można było co najmniej jednego wędkarza, tym razem nie było nikogo. Na śniegu nie odcisnął się żaden ślad, ani człowieka, ani nawet ptaka. Jeśli więc jakieś tropy kiedyś tutaj były, wiatr zdążył już je pozacierać.

Zdjęcia wyszly nienajgorsze, ale nie mogą oddać w pełni tej dramatycznej atmosfery. Nie sposób przekazać na zdjęciu ani tego specyficznego zapachu siekącego po twarzy i gołych dłoniach wiatru, ani tego szczególnego zapachu rozwścieczonej wody, ani szalonego tempa biegnących nisko nad głową chmur, ani zimnego blasku wyglądającego niespodziewanie przez dziurę w niebie słońca.

Naprawdę przeżyć to można tylko i wyłącznie na miejscu, z pomocą wszystkich zmysłów. Marznąc, moknąc , walcząc z wichurą i łzawiącymi oczami, zmagając się ze sobą, by jednak zdjąć rękawiczkę i próbować utrzymać aparat w zgrabiałych rękach choćby ze dwadzieścia, trzydzieści sekund. Dłużej się nie da, po tym czasie wyobraźnia podsuwa człowiekowi obraz zdrewniałych, zlodowaciałych palców, odrywających się od dłoni i spadających z suchym trzaskiem na nabrzeże. Brrr, horror, cóż za wizja! To ostatni moment, by naciagnąć rękawiczkę, schować rękę do kieszeni grubej kurtki i sprawdzić, czy daje się jeszcze poruszać palcami, czy da się doprowadzićje do tego, by znów zaczęła w nich krażyć krew , by znów nabrały nieco czucia. Jeśli zaczynają gwałtownie boleć – jest dobrze. Znaczy, jeszcze je  mamy! I znów będziemy mogli ich użyć. Za chwilę, zaraz. O, właśnie teraz, już! Bo akurat taka wspaniała wyrwa w czarnym niebie! Teraz! Pstryk!

Gdynia, czwartek, 5 stycznia 2017

© Antoni Dubowicz 2017

 

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: