28marzec2024     ISSN 2392-1684

MSC KIM (część 1) - Pilot

00 DSC 0964 nb

Zwykle 1 kwietnia to po prostu Prima Aprilis, dzień nie na poważnie, w tę jednak środę (w 2015 roku) pogoda postanowiła zrobić próbę generalną śmigusa dyngusa, i to całkiem na serio.

Akurat tego dnia wybralem się na „Pilocie” na redę po wchodzący do Gdyni kontenerowiec MSC KIM. To spory statek o długości całkowitej (od pyska do ogona) 265 m, szerokości 32 m i pojemności  (GT) 41.225, co odpowiada 116.724 m³. Nośność jego (DWT) wynosi 50.547 ton, w ładowniach i na pokładach mieszczą się 4.254 kontenery 20-stopowe (TEU). Zbudowała go w 2008 roku chińska stocznia Zhejiang SB Co. w Ningbo pod nadzorem firmy klasyfikacyjnej Germanischer Lloyd. Wprawdzie KIM zarejestrowany jest i pływa pod flagą Panamy, lecz właścicielem i operatorem statku jest MSC (Mediterranean Shipping Company) we włoskim Sorrento. To jedna z niezliczonych filii szwajcarskiego multikoncernu MSC S.A., którego kwatera główna znajduje się w Genewie.

Pilotem, który miał obsadzić MSC KIM, był pan kapitan ż. w. Tomasz Dobrzyński. Za kierownicą „Pilota-5” zasiadał pan Waldemar Razumienko, załogę kompletował mechanik pokładowy, pan Jarosław Godlewski. No i ja na dokładkę.

Ruszyliśmy z kopyta. Zaraz za główkami morze przywitało nas chłodem, zacinającym wiatrem i nieprzyjemną falą, jak można się tego było o tej porze roku spodziewać. Mknęliśmy więc, podskakując niemiłosiernie na wodnych „kocich łbach”, co rusz trafiając w jakąś niezałataną dziurę na powierzchni. Trzęslo nas więc całkiem zdrowo i o wyjściu na pokład nie mogło być nawet mowy. Dopiero, kiedy podeszliśmy do statku, szyper zwolnił nieco i zgodził się, bym, wyposażony w pbpwiązkową kamizelkę ratunkową, wyszedł na dek, nie zapominając oczywiście o surowym nakazie trzymania się „Pilota” z całej mocy, co najmniej jedną reką, nogami, zębami i czym się jeszcze da. Po kilku chwilach przystosowałem się na tyle do podskoków naszej czerwonej łupiny, że moglem zacząć myśleć o zdjęciach.

Minęliśmy się bakburtą (czyli burtą lewą). Na MSC KIM trap dla pilota był już przygotowany. Tym razem nie była to tylko zwisająca na burcie drabinka sznurowa (piloci nie lubią tego niefachowego określenia), lecz również opuszczony do pewnej wysokości „normalny”, solidny, wygodny i bezpieczny trap. Dwóch marynarzy gotowych do asekuracji czekało już na pilota, jeden na górnym, drugi na dolnym podeście. Rozwiązanie takie (obniżony trap plus drabinka) stosuje się zwykle przy bardzo wysokich burtach, wyższych niż 9 metrów (o ile dobrze pamiętam). W tym wypadku miałem jednak wrażenie, że chodzi bardziej o zapewnienie pilotowi maksymalnego bezpieczeństwa w tych nienajlepszych warunkach pogodowych. Gładko zrobiliśmy zwrot o 180 stopni i idąc kursem równoległym zbliżaliśmy się ostrożnie do zwieszonego trapu. Również na pilotówce obowiązuje zasada pełnej asekuracji, dlatego zawsze jednocześnie z pilotem wychodzi na pokład mechanik. Tak było i tym razem. W odpowiednim momencie pan Tomasz złapał się drabinki i, niepomny na bryzgi wody, które usiłowały dopaść jego nóg, zaczął wdrapywać się w górę. Po pokonaniu dziesięciu, dwunastu szczebelków „przesiadł się” na statkowy trap. Reszta była już łatwa. Chwilkę później był już na pokładzie, a ja miałem okazję, by zrobić jemu i towarzyszącemu mu na mostek wachtowemu pamiątkową fotkę.

Po tym, jak „odpadliśmy” od burty kontenerowca szyper zmniejszył nieco obroty. „Pilot-5” pozostał na moment w tyle, bym mógł jeszcze obejrzeć sobie statek od rufy, po czym ruszyliśmy w drogę powrotną. Dla mnie oznaczało to oczywiście powrót z pokładu do kabiny. Wróciłem posłusznie na dany znak, nawet nie próbując sie sprzeciwiać. Sam widziałem, że było to jedyna rozumna decyzja. Nikt przecież nie miał zamiaru ryzykować manewru „człowiek za burtą”, a już najmniej ja sam, do tego w głównej roli! Pozostającą coraz dalej za nami MSC KIM podziwiałem więc z kabiny. Nie uwierzycie, ale w zamkniętej przestrzeni skaczącej dziko po falach, „znarowionej” pilotówki utrzymanie równowagi było dużo trudniesze niż na zewnątrz!

Na do widzenia zrobiłem jeszcze przez tylną szybę pożegnalną fotkę kontenerowca i zacząłem wydobywać się z kamizelki ratunkowej. Wszystko wskazywało na to, że to spotkanie mamy już za sobą.

Stało się jednak inaczej! A jak? Opowiem Wam w następnej części, niebawem.

© Antoni Dubowicz

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: