Dzień na kutrze, 29 grudnia 2010, część 1
- Post 18 czerwiec 2013
- Odsłony: 6589
Zimowy, szary, grudniowy dzień w porcie we Władysławowie. Minęły święta, na kutrach zaczęła się gorączkowa krzątanina ...Wśród ptaków wielkie poruszenie, ci odlatują, ci zostają... Podobnie z kutrami. Jedne wracają właśnie z połowu, inne przygotowują się do wyjścia w kolejny rejs.
Prognozy na następne dni nie są dobre, zapowiadają się styczniowe sztormy. Wielu szyprów stoi przed dylematem, co zrobić, jaką podjąć decyzję?
Dzień ten był dla mnie tak owocny we wrażenia (i fotografie), że relacja będzie szersza . Przygotujcie się więc na dużo rybackich fotek.
Jest! Widzę GO! ON też mnie zauważył. Stoi w samym narożniku basenu portowego i wyraźnie mruga do mnie. Korzystając z momentu, że załoga, zbyt zajęta pracą, jeszcze mnie nie dostrzegła, wyszeptuję w jego stronę kilka słów powitania. Jakich? Nie zdradzę, niech to pozostanie naszą tajemnicą.
Kuter zdejmuje właśnie z pokładu osprzęt rybacki. Praca przy klarowaniu sieci jest taka, na jaką wygląda - ciężka.
Sieci z drugiego bębna trzeba również sklarować i przenieść z pokładu na nabrzeże. Praca na mrozie jest naprawdę ciężka, ale rybacy są zadowoleni. Jak do tej pory, wszystko idzie gładko. Ja też się cieszę, że stoję po właściwej stronie aparatu.
Wiązanie końca z końcem to przedsięwzięcie niełatwe, o czym wiedzą nie tylko rybacy. Ale jak związać dorszowe sieci w zgrabne kilkusetkilogramowe paczuszki, wiedzą tylko oni.
Ze stanowiska operatora robota na deku wygląda trochę jak filmowy seans. Stojąc w ciepłej sterówce, popijając gorącą, aromatyczną kawę, prowadząc nieśpieszną rozmowę o wszystkim i o niczym, przez krótką chwilę zapomnieć można o siarczystym mrozie, zgrabiałych rękach rybaków i palących problemach ginącego rybołówstwa w Polsce w siódmym unijnym roku. Ale zaraz otwierają się drzwi i do środka wpada lodowaty podmuch wiatru. Wraz z nim powracają codzienne troski, bolączki i kłopoty. I nic już nie przypomina filmu!
Nie jest wcale łatwo opleść tę wielką masę sieci sznurkami i kawałkami siatki w jakąś spójną paczkę. Tobołek o wielkości i ciężarze średniego kaszalota trzeba na dodatek tak zawinąć, żeby dało się go podnieść i przetransportować na nabrzeże. Praca fizyczna i logistyczna zarazem. A jest nad czym główkować.
Winda sieciowa włączona. Operator, gotów do akcji, spogląda na postęp prac na deku. W dłoni dzierży kutrowy „joystick”. Zadziwiające, jak sprawnie idą manewry za pomocą tych wajch. Jeszcze przed chwilą myślałem, że to jakis złom, relikt z dawnych czasów, a tu proszę – zegarmistrzowska wręcz precyzja! Na morzu sprzęt musi być niezawodny. Być może lepsze jest właśnie takie proste mechaniczne urządzenie niż cała ta skomplikowana elektronika. W razie czego, można je naprawić za pomocą młotka i sznurowadła.
Z podniesieniem sieci nie ma żadnych problemów. Wielki tobołek wisi już na haku. Teraz tylko przeciągnąć bom nad nabrzeże. Tylko? No właśnie. Pięciu chłopa próbuje z całych sił ... i nic, bom ani drgnie. Znaczy, sieci za ciężkie! I co teraz?
Jak nie siłą, to sposobem. Rybak poradzi sobie ze wszystkimi przeciwnościami losu. Skoro sieci nad nabrzeże nie da się przeciagnąć ręcznie, wykorzystajmy portowy sprzęt. Jest tu gdzieś przecież wózek widłowy, przywiąże się linę do haka i pociągnie! Cofnij jeszcze kawałek, Tona!
Krótka narada, chwila wytchnienia.
Sieci na brzegu, pozostały jeszcze liny trałowe. Pierwszy zwój podczepiony już do fału. Podnoś, Augustyn, tylko powolutku!
...Pocą się, sapią, stękają srogo, Ciągną i ciągną...
Przy drugim zwoju wypadliśmy trochę z rytmu. Wiadomo, ten trzynasty takt!
Dobrze idzie! Ostatni zwój liny trałowej już prawie na lądzie. A od strony hangaru nadciągają już aktorzy następnego kadru.
Lekko podnieś, Tona! Taak, dobra, stop! A teraz powolutku do tyłu. Nie chcemy, żeby liny wylądowały w wodzie.
Sieci już na lądzie, tak jak i obie deski trałowe z bakburty. Aby zdjąć również te z drugiej burty, odbijamy i robimy zwrot przez rufę, aby podejść do nabrzeża prawą stroną. Przygladają się nam kormorany, które obsiadły brzeg zamarzniętego basenu, przegoniwszy mewy na drugi plan.
Zdejmujemy prawoburtowe deski trałowe. Wielkie te żelazne tarcze, półobłe lub załamane, w zależności od tego, jaką chcemy łowić rybę, mocowane są do lin trałowych i mają za zadanie rozpierać skrzydła włoka (sieci) podczas trałowania. Bez pomocy sztaplarki dźwignąć tego nie da rady. Ostrożnie, Tona, powoli, ja cię poprowadzę!
To był pracowity dzień. Zdjęliśmy cały dorszowy osprzęt, jutro możemy się zająć przezbrojeniem kutra do następnych zadań. Praca na dziś prawie zakończona. Prawie, bo musimy jeszcze znaleźć sobie jakieś miejsce postoju. Nie będzie to łatwe, bo port jest bardzo zapchany. Póki co, rzucamy cumy! Nie, nie rufową! Najpierw dziobową!
Przepływamy wzdłuż zacumowanych kutrów, próbujemy znaleźć jakieś miejsce dla siebie. Nie jest to takie łatwe, prognozy pogody na następne dni są bardzo niekorzystne, więc żaden kuter nie decyduje się na wyjście na łowisko. Port jest przepełniony, statki cumują burta w burtę. Przechodzimy obok stojącego już w drugim rzędzie WŁA-291. Zmieniają się obroty śruby. Wydaje mi się, że szyper dostrzegł jakąś lukę!
Nasze „oko” na rufie pomaga w niełatwych manewrach w oblodzonym basenie. Płynąc powolutku na wstecznym, wśród zgrzytu kruszonego lodu, trącego o stalowe blachy kadłuba, staramy się podejść do burty WŁA-305. Załoga w pełnej gotowości, każdy zna swoje miejsce! Spokój i rutyna. Tylko ja biegam jak z kot z pęcherzem, usiłując złapać jakiś dobry kadr.
koniec częśći 1
© Antoni Dubowicz 2010/2013