28marzec2024     ISSN 2392-1684

„Franusiem” po porcie

00 DSC 4967-nb

Każdy ma swoje szczęśliwe chwile. Szczęściem „Franusia” była pani prezes władysławowskiego „Szkunera” Lucyna Boike Chmielińska, która dwa lata temu uratowała mu życie, zrywając umowę z dzierżawcą, który doprowadził go do stanu ruiny.

Przejęty przez „Szkunera” „Franuś” wysłany został do stoczni, która przeprowadziła kapitalny remont kadłuba i pomieszczenia socjalnego oraz usunęła z niego zbędne elementy. Trzeba było stworzyć dokumentację remontową, gdyż kadłub „Franusia” jest nitowany, a wstawki były spawane. Mogło więc dojść do zerwania nitów. Ale dzięki tej pracy holownik (bo Franuś jest holownikiem, mówiłem już o tym?) nie jest dziś tylko wspomnieniem, lecz NAJSTARSZYM statkiem pod polską banderą nadal pełniącym służbę!!!

Moich szczęśliwych chwil było więcej – jedna z nich to ta, w której poznałem pana Andrzeja Budzisza, stoczniowca i modelarza. Miałem przyjemność przedstawić go i jego kutry w jednym z kwietniowych „morskich kadrów”: http://naszbaltyk.com/morskie-kadry-antka/235-modele-pana-andrzeja.html

Innym szczęśliwym dniem był ten, w którym trafiłem do pana Adama Otrompki, dyrektora stoczni, który umożliwił mi fotosesję w jego stoczni. Tam znów natknąłem się na pana Andrzeja, któremu wspomniałem o tym, że zamierzam opisać dzieje Franusia. Traf zrządził, że to właśnie pan Andrzej jest jego „opiekunem” stoczniowym, dzięki czemu znalazłem się na pokladzie i miałem nawet okazję posłuchać głosu silnika! I tak jakoś sama z siebie wyszła kwestia zabrania się w jakiś rejsik po władysławowskim porcie. Pan Adam się zgodził, kolejny uśmiech szczęścia zagościł na mojej twarzy. Umówiliśmy się na poniedziałek, 19 sierpnia.

„Franuś” czekał już przy kei, gotów do oddania cum. Za sterem pan Stefan Rietz, kapitan, razem z nim pan Stanislaw Krella, władca maszyn. Szybko oddaliśmy cumy, zagrał motor, zaczęliśmy powolutku wycofywać się z przepełnionego basenu stoczniowego. Brakowało tylko pana Andrzeja. Dobiegł do nas spóźniony i zdyszany, zabraliśmy go w locie z pokładu któregoś z kutrów. Udało się, byliśmy w komplecie.

Reszta jest już tylko czystą przyjemnością. Przez cały czas nie zamykały się nam usta, szczęśliwie trafiłem na starych wyjadaczy, którzy o żegludze, rybactwie i „Franusiu” wiedzieli wszystko. Prawdę mówiąc, niełatwo jest koncentrować się na rozmowie, uważając jednocześnie, aby nic nie uronić z portowych widoków, z aparatem przy oku! Ale jakoś się udało, szczęście nie chciało mnie opuścić.

Zabrakło go natomiast drewnianej „Normandii”, wożącej wędkarzy na dorszowe wyprawy, która dosłownie w przeddzień mojego przyjazdu samozatopiła się w porcie. Wychodząc z basenu, widać było tylko sterczący nad wodą czubek masztu i kawałek komina. „Normandię” wyciągnięto kilka dni później za pomocą dźwigów, którym w drodze wyjątku pozwolono wjechać na Molo Pasażerskie.

Port był dość pusty, większość kutrów znajdowała się na łowiskach, w stoczni jednak panował tłok. Prawie wszystkie stanowiska były obsadzone, dwom kutrom Szkunera (WŁA-310 i WŁA-311, oba typu B-280) dobudowywano właśnie gruszki dziobowe, jeden z nieco mniejszych rufowców –WŁA-305 - stał na slipie, drugi statek tego typu – WŁA-295 - w basenie wyposażeniowym. W porcie vis-a-vis cumowały dwie prawie siostrzane jednostki – niebieski WŁA-131 i zielony WŁA-209. Budowa tych kutrów to jeden z najciekawszych efektów dofinansowywanego przez Unię Europejską programu modernizacji floty rybackiej, w wyniku czego powstały dwa zupełnie nowe statki. Ich wysokie burty, solidne, obłe, wychylone do przodu nadbudówki i masywny maszt bramowy na rufie składają się na unikalną sylwetkę, nieznaną przedtem na naszym rybackim morzu. Nawet znawca nie rozpoznałby w nich śledziowych „superkutrów” B-25, budowanych w kilku wersjach w latach 1955 – 1975 przez różne polskie stocznie. Nic dziwnego, z pierwotnego kutra pozostała właściwie tylko stępka i kawałek dziobnicy. Trudno uwierzyć, że zarówno WŁA-131 jak i WŁA-209 to bliźniacze statki B-25s/A, zbudowane w 1974 roku w Stoczni Ustka.

Tymczasem nasz krótki rejs, a właściwie wycieczka po porcie, dobiega końca. Wsłuchuję się jeszcze po raz ostatni w odgłosy równiutko „idącej” maszyny, słyszę nieukrywaną dumę z „Franusia” w każdym słowie pana Stefana, pana Stanislawa i pana Andrzeja. Cóż, od zaraz wliczam i siebie do tego grona dumnych, utwierdzając się w przekonaniu, że naprawdę warto będzie opisać burzliwe i kompletnie nieznane szczurom lądowym losy „Franusia”. Już niebawem!

Podajemy cumy, wysiadam z holownika, który przez ten krótki czas stał mi się bliski. Teraz i on jest już „mój”, dołączył do grona rufowców B-410/B-403, które zawładnęły mną już przed laty.

Odchodząc - muszę jednak rzucić jedną uwagę krytyczną. Widoczna na dziobie „Franusia” naspawana nazwa została podczas ostatniego pobytu w stoczni zamalowana i zastąpiona nieładnym białym napisem przesuniętym dużo bardziej w stronę śródokręcia. Pan Andrzej mówi, że to dlatego, bo zasłaniał ją pleciony odbojnik. Może i troszkę zasłaniał, alę „Franuś” stracił przez to wiele z autentyczności i czaru. Taki niby niewielki zgrzyt formalny, który jednak zabolał mnie, technika z duszą estety. Ale podobno da się to naprawić przy następnym malowaniu! Oby!

© Antoni Dubowicz 2013

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Komentarze  

0 #4 pasazer na gape 2013-12-17 12:09
Pisze pan reportaze godne kapitana Borchardta, czyta sie wspaniale. I zdjecia tez wspaniale.
Cytować
+1 #3 Antoni Dubowicz 2013-12-12 23:28
Dziękuję i przepraszam pana Stanisława oraz czytelników. Błąd już poprawiłem.
Cytować
+1 #2 Anonimowy 2013-12-12 21:07
Faktycznie powstał błąd gdy podawałem nazwiska. Komputer sam zmienił K na T. Dzięki za czujność.
Cytować
0 #1 Anonimowy 2013-12-12 12:17
Władca maszyn to nie Stanisław Trella a Stanisław Krella.
Cytować

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: