24kwiecień2024     ISSN 2392-1684

„FRANUŚ” na slipie

00 DSC 0304 nb

Jadąc w początku kwietnia do Władysławowa spodziewałem się tłoku w szkunerowskiej stoczni. Jakież było jednak moje zdziwienie, kiedy okazało się, że panowała tam kompletna martwota! W stoczniowych basenach stało „na sznurku” kilka niewielkich kutrów, które przeczekiwały okres chwilowego braku zatrudnienia. Inne zaś, które życie najwyraźniej miały już za sobą, czekały na jakiś cud, który miałby je im przywrócić. Podobnie rzecz wyglądała na placu. Z trzynastu wózków kutrowych, rozlokowanych po obu stronach kanału slipowego, większość była pusta, z ramionami stalowych jarzm wyciągniętymi rozpaczliwie do nieba. Tylko na dwóch z nich stały kutry, na których przeprowadzano jakieś prace, bardziej pielęgnacyjne niż remontowe.

Po drugiej stronie kanału slipowego widoczna była przedziwna konstrukcja, sklecona z przeróżnych plandek i sznurów, przypominająca coś pomiędzy namiotem cyrkowym i przykrytym prowizorycznie składowiskiem śmieci. Po wystającym znad plandek charakterystycznym maszcie poznałem jednak, że jest to „NORMANDIA” lub raczej to, co z niej zostało po ostatnim jej samozatopieniu przy nabrzeżu podczas huraganu Ksawery w grudniu 2013. W rozpoznaniu pomogło mi to, że widziałem ją tutaj kilka (a również kilkanaście) miesięcy wcześniej, wówczas jeszcze niczym nie przykrytą. Wrak sprawiał wtedy przygnębiające wrażenie i wydawało mi się, że to już ostateczny koniec Normandii. Potem jednak obiło mi się o uszy, że ktoś ją jednak kupił z zamiarem odbudowy. Plandeki wskazywałyby na to, że faktycznie dzieje się coś dobrego i jest nadzieja na uratowanie tej historycznej jednostki. Przypomnijmy, to jeden z kutrów KG 177A, budowanych na wzór niedokończonego kutra typu Meyerform, pozostawionego pzez Niemców w Gdańsku na pochylni. Po wojnie prace przy nim kontynuowała bez żadnej dokumentacji Stocznia Rybacka Gdańsk-Sianki. Stamtąd wciąż niewykończony kuter przeholowano w 1947 roku do Stoczni Rybackiej w Gdyni, gdzie zamontowano na nim silnik, wał i śrubę napędową oraz uzupełniono jego wyposażenie. Ten właśnie kuter stał się wzorcem dla serii kilkunastu drewnianych kutrów typu KG 177 i KG 177A, budowanych na przełomie lat 40 i 50 w Stoczni Rybackiej w Gdyni. Jednym z nich był KOŁ 33, późniejszy DZI 7, późniejszy WŁA 67, czyli obecna „NORMANDIA”. Ach, rozpisałem się o niej, mimo iż to wcale nie ona jest bohaterką dzisiejszej opowieści. Ale skoro tak, zdjęcia „NORMANDII” znajdziecie w artykule napisanym w kwietniu 2014 ( http://naszbaltyk.com/morskie-kadry-antka/1351-stocznia-szkunera-kwietniowe-refleksje.html )

Wracając jednak do tematu - obiektem, dla którego jednak opłacało się pojechać do Władysławowa, był „FRANUŚ”. Stał na samym skraju, tuż obok plandek przykrywających „NORMANDIĘ”. Nie wiem, czy już wam kiedyś o tym pisałem, ale „FRANUŚ” to mój ulubieniec. Nie tylko najstarszy, ale i najbardziej czarujący spośród wszystkich pływających „drobnoustrojów”. Zakochałem się w nim od pierwszego spojrzenia, jeszcze w czasach, kiedy marniał w prywatnych rękach i przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy. To wcale nie było tak dawno.

Szczęśliwie miłością do „FRANUSIA” zapałała również pani Lucyna Boike-Chmielińska, ówczesna prezes „Szkunera” oraz pan Adam Otrompka, pełniący wówczas funkcję dyrektora stoczni. Oni to „FRANUSIA” przywrócili „Szkunerowi” i wyremontowali, co nie było wcale takie proste zważywszy, że nitowany kadłub sypał się i trzeba było wypracować nowe technologie naprawy. Po gruntownym remoncie holownik otrzymał bez problemów nową kartę bezpieczeństwa, która znacznie powiększyła jego obszar działania. Teraz „FRANUŚ” może wychodzić z portu na redę, dzięki czemu stał się pełnoprawnym i pełnowartościowym holownikiem portowym.

Po kilku latach intensywnego użytkowania nadszedł jednak czas, by oczyścić go, również w części podwodnej, doprowadzić śrubę do pierwotnego połysku, sprawdzić wszystkie nity, zmierzyć grubość blach, poprawić drobne uszczerbki, zagruntować i położyć świeżą warstwę farby na kadłubie, pokładzie i nadbudówce. Tak więc „FRANUŚ” w początkach kwietnia znów znalazł się na slipie, a ja miałem okazję zrobić mu kilka mniej lub bardziej portretowych ujęć. Marynarze mówią, że statek jest jak piękna kobieta, na widok której serce zaczyna szybciej bić. Coś w tym jest, ja w każdym razie tak mam. Ale nie tylko ja. W angielskim, języku żeglarzy, o każdym statku mówi się ONA - i to tak pieszczotliwie, jak tylko się da. Polski język jest inny, trudno więc mówić o „FRANUSIU” jak o kobiecie. To nie pasuje! Mamy za to inne możliwości wyrażania adoracji i podziwu, wielką obfitość zdrobnień, których „zimne” narody mogą nam tylko pozazdrościć. FRANUŚ to już przecież jedna z pieszczotliwych form imienia FRANCISZEK, a znalazłoby się ich jeszcze nieskończenie wiele, od Franka po Franeczka, Franuszka, Francusia, Franiątko, Franutka, Franusinka, Franiolutka czy Franiołka.

© Antoni Dubowicz 2015

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: