28marzec2024     ISSN 2392-1684

Powrót rybackiej Gdyni?

00 DSC0657a

Wydawałoby się, że rybacy zniknęli z Gdyni na zawsze. Molo Rybackie, na którym mieścił się niegdyś „Dalmor”, w ogóle nie należy już do portu i właśnie wyburza się tam pozostałości po dalekomorskim rybołówstwie, robiąc miejsce dla klockowatych apartamentowców dla bogaczy.

Przy Nabrzeżu Rybnym (tak, naprawdę takie istnieje) kutry wprawdzie nadal cumują, ale są to kutry pilotowe. „Rybaków” nie ma tam od dziesięcioleci, a i pilotówki wyrzuci się z dnia na dzień, gdy tylko zajdzie taka potrzeba. Również tam ma bowiem wejść zabudowa miejska.

O dochodzącej do nabrzeża ulicy Śledziowej mało kto w ogóle kiedykolwiek słyszał.

I co? To już naprawdę koniec?

Wcale nie! Rybołówstwo, wprawdzie na trochę mniejszą skalę, przeniosło się w głąb portu, na Ostrogę Pilotową. Tam kwitnie sobie w najlepsze w cieniu wieży Kapitanatu Portu, z reguły reprezentowane przez jednego, dwóch, czy nawet trzech panów z wędką, moczących kije w portowej wodzie i wspominających z rozrzewnieniem dawne czasy – które w ich opowiadaniach wcale nie są „słusznie minione”.

Przyzwyczaiłem się do nich (a oni też troszkę do mnie), więc nie przeszkadzamy sobie wzajemnie, kiedy wpadam do portu, by sfotografować jakiś wchodzący czy wychodzący statek. Czasem nawet wędkarze zaopiekują się moim pieskiem, fundując mu jego ulubione pieszczotki, podczas gdy ja latam jak z pieprzem po nabrzeżu z gotowym do strzału aparatem przy oku. Trudno więc się dziwić, że piesek bardzo lubi nasze wspólne wypady do portu.

Bardzo trudno jednak było pieskowi ucieszyć się na widok, jaki ukazał się naszym oczom w pewną sierpniową sobotę (przed kilkoma dniami zaledwie) tuż po południu. Wpadliśmy pod Kapitanat na chwilę tylko po to, by „zdjąć” mający wyjść z Gdyni niewielki „feeder”, kontenerowiec dowozowy. Statek się jednak spóźniał i to okazało się naszym szczęściem, bo – wyobraźcie sobie -  wszystkie miejsca widokowe były zajęte. Nie było skąd zrobić zdjęcia! Krawędź nabrzeża zaludniał tłum „rybaków”, a z ziemi wyrastał prawdziwy las wędek. Znalezienie więc jakiegokolwiek punktu obserwacyjnego okazało się prawdziwym wyzwaniem!

Wierny Dyzio był się więc zdenerwował i zaczął szczekać. Mówi się, że hałas płoszy ryby, „rybacy” jednak na ujadanie w ogóle nie zareagowali i dalej spokojnie łowili. Co najwyżej odstraszyliśmy więc tylko portowego kota. Rybom zaś jest już najwyraźniej wszystko jedno, bo dawały się bez oporów łapać, w każdym razie te mniejsze, właściwie te najmniejsze, niedoświadczone. Co rusz więc, uczepiona haczyka, wyskakiwała ktoraś z wody i lądowala w niewielkim wiaderku albo w plastikowej torebce.

Nie mam pojęcia, na ile wędkarstwo i łowiectwo są ze sobą spokrewnione. Do tej pory bowiem myślałem, że ryby łowi się w celu ich spożycia, a do zwierząt strzela w celu zaspokojenia żądzy mordu, aż dowiedziałem się od panujacego nam ministra, że jest zupełnie inaczej, że strzela się przykładowo do żubra tylko po to, by uratować jego populację.

Jednak te wyciągnięte z basenu portowego mikrusy nie nadają się do spożycia! Ani na obiad, ani na śniadanie. Ani na najskromniejszą nawet kolację.

Ale kto wie (wracając do rozumowania ministra), może właśnie ratuje się je przed niechybną zagładą, wyławiając z zatrutego morza i przesiedlając do czyściutkiego i milutkiego akwarium w domowym zaciszu? Tylko po co miałby kto wrzucać martwe rybki do akwarium?

I z tym dręczącym mnie pytaniem, na które nie znajduję żadnej rozsądnej odpowiedzi, pozostawiam również i Was, kończąc te Morskie Kadry bez zwyczajowej puenty.

© Antoni Dubowicz, 22 sierpnia 2017 

PS. Powracając jeszcze na słówko do tematu rybołówstwa i rybozjadactwa – rybek w wiadrze (na ostatnim zdjęciu) wydaje się być niewiele, ale i tak mam wrażenie, że jest ich aż nadto, by zaspokoić miesięczne zapotrzebowanie Radomia lub innego średnio dużego miasta w głębi kraju.

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: