23kwiecień2024     ISSN 2392-1684

Nocne wyjście YOKOHAMY

Nocne wyjście YOKOHAMY

E.R. YOKOHAMA robiła naprawdę wszystko, by nie dać mi się sfotografować. Nie wiem skąd i jak dowiedziała się, że wybieram się na Nabrzeże Pilotów, by złapać ją przy wyjściu z Gdyni. Nie mam też pojęcia, dlaczego za wszelką cenę chciała tego uniknąć. Faktem jest jednak, ze stosowała wszelkie możliwe uniki. Kilkakrotnie przesuwała więc godzinę wyjścia, z samego na przedpołudnie, z przedpołudnia na popołudnie, potem na wieczór, potem na następny dzień – i tak dalej i tym podobnie. Obsadzało ją przy wyjściu dwóch pilotów, więc doszło nawet do tego, że usiłowała mnie zmylić harmonogramem, z którego wynikało, że jeden z pilotów wyprowadzi ją o 17:30, drugi zaś o 19:00. Wszystko to jednak na mnie nie działało, byłem czujny i im bardziej YOKOHAMA robiła mi na złość, tym bardziej zapierałem się w moim postanowieniu, że ją złapię.

Ostatecznie YOKOHAMA sięgnęła do ostatniego, zwykle niezawodnego argumentu. Postanowiła wyjść w nocy, wychodząc ze słusznego poniekąd założenia, że po ciemku zdjęć się nie da zrobić! Ciemność w tym wypadku oznacza godzinę 19:30. Po paskudnie brzydkim, zachmurzonym dniu w początku marca jest to już naprawdę czarna noc.

Muszę przyznać, ze to był mocny cios. Wahałem się wiec przez jakiś czas, czy warto się upierać. W końcu jednak ambicja przeważyła.

- Co tam, pomyślałem, JAKIEŚ światło przecież będzie, choćby na holowniku czy na topie masztu. Pójdę i spróbuję, nie poddam się! -

Stałem więc pod ciemną wieżą Kapitanatu (przez trzy tygodnie jest tam remont i budynek jest nieobsadzony) już kwadrans po siódmej i czekałem. Lada moment YOKOHAMA powinna się pokazać! Wychodziła od Helskiego z Terminalu Kontenerowego, więc miałbym ją jak na dłoni, kiedy przechodzi przez tor wodny na tle jakoś tam oświetlonych terenów stoczni i portowych basenów.

Wichura wyrywała mi aparat z rak, deszcz zalewał w równej mierze obiektyw jak i wizjer aparatu, musiałem więc co rusz wycierać szkła suchą szmatką, która coraz bardziej stawała się szmatką mokrą. Wycieraczek do aparatów fotograficznych jeszcze niestety nie wymyślono, choć pisząc to pomyślałem właśnie, że doskonale sprawdzić by się tutaj mogła „wirująca szyba”, stosowana przecież na statkach od dawien dawna. Będę musiał to opatentować!

W rezultacie nie zmógł mnie deszcz, nie zmógł mnie wiatr, nie zmogła mnie ciemność. Zmogło mnie zimno. Po czterdziestu minutach stania zmarzłem tak bardzo, że zupełnie straciłem czucie w palcach. Tylko tępy, wściekły ból! Bliski poddania się, wracałem już do samochodu, kiedy zza płotu zobaczyłem poruszające się światła topowe jakiejś jednostki. Zrobiłem w tył zwrot i wróciłem na miejsce. Faktycznie, do kei dochodził holownik „Fairplay VII”. To dobry znak, skądś przecież musiał wracać. Pewnie pomagał przy odcumowaniu YOKOHAMY! Wpatrywałem się więc w mrok nocy, wytężając wzrok i wycierając obiektyw i oczy, aż wreszcie zobaczyłem ją! Spóźniona o prawie pół godziny, była już bowiem 19:59, pojawiła się nagle i szła szybko. Złożyłem się do strzału. Cholera, w okularze nic nie widzę, wszystko mokre! Trudno, będę strzelać w ciemno. Okazało się jednak, że przy odpowiednim skupieniu wcale nie jest aż tak ciemno, by nie było nic widać. YOKOHAMA zbliżała się do mnie szybko, czyli mogło być tylko coraz lepiej. Szła o własnych siłach, przed jej dziobem nie było żadnego holownika. Pojawił się dopiero, zgodnie z oczekiwaniami, za rufą. Rozpoznałem go bez większego trudu (ma się już oko do holowników, ostatecznie nie ma ich aż tak dużo), był to „Fairplay XVI”. Na YOKOHAMIE świecił się też cały ciąg lamp przy nadburciu pod kontenerami. Moje szczęście! To nie tylko dobrze wyglądało, lecz poprawiało bardzo możliwości fotografowania. Skorzystałem oczywiście z tej okazji.

Ani się nie obejrzałem, jak statek przemknął obok mnie i odszedł w głąb awanportu, kierując się w stronę główek wejściowych (czy tez raczej wyjściowych) na falochronie zewnętrznym. Lampy „Fairplaya” rzucały całkiem dobre światło na prostą, szeroką rufę kontenerowca. Ech, nie jest źle! Zapomniałem o skostniałych palcach, zgrabiałych rękach, o deszczu, o wietrze, o wszystkim. Miałem dokładnie to, co chciałem. Wyjście E.R. YOKOHAMY w morze i satysfakcję, że dałem radę, nie poddałem się, jestem przy tym i robię, w każdym razie próbuję robić zdjęcia.

Nie trwało długo i statek zaczął znikać za ścianą deszczu i ciemności. Dostrzegłem jeszcze z trudem światła pozycyjne idącego do niego „Pilota”. Tymczasem „Fairplay XVI” odczepił się od rufy kontenerowca i rozpoczął powrót do kei, by stanąć przy cumujących tam kolegach.  

Ostatnich kilkanaście zdjęć – i już. Po zabawie! Panowie z załogi spoglądali chyba z pewnym zdziwieniem na mnie, mokrego, zziębniętego, stojącego samotnie z aparatem w ręku w ciemności, deszczu i na mrozie, jakbym nie miał domu ani lepszych zajęć. Musiałem wyglądać dość absurdalnie, ale co tam. Byłem zadowolony! Ba, szczęśliwy nawet! Postawiłem na swoim!

Jakie fotki zrobiłem, co z nich wyszło, zobaczyłem dopiero później. Grubo później, w domu, jak już odtajałem, napiłem się gorącej herbaty, kiedy przeszedł ból w palcach i w kościach, no i kiedy  wysuszyłem już nie tylko samego siebie, ale i aparat, a zwłaszcza jego wnętrze. Ze sprzętem zawsze jest najgorzej, człowiek regeneruje się zdecydowanie szybciej niż skomplikowana elektronika.

Powiem Wam jednak całkiem szczerze, chwilowo nie zamierzam powtarzać tego wyczynu. Spoglądam przez okno, skąd widzę ruch w porcie (ma się to szczęście mieszkać w domu z widokiem), zerkam na termometr, czytam prognozy pogody i zastanawiam się, czy naprawdę muszę zobaczyć ten czy inny statek z bliska, przy wyjściu, wejściu lub manewrach w porcie. Wiem, że za kilka dni znów poczuję zew morza i znów zrobię to samo. Mam jednak nadzieję, że tym razem pogoda będzie mi bardziej sprzyjać!

 

Gdynia, 5 marca 2019

© Antoni Dubowicz

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: