18kwiecień2024     ISSN 2392-1684

Wyzwolenie oczami dziecka - część 2

Współpracujący z nami od maja 2013 roku autor, pan Michał Sikora, jest rodowitym gdynianinem. Tu się urodził w 1934 roku, tu dorastał i tu spędził całe życie. Miasto zna więc od podszewki. Publikuje artykuły o Gdyni i Pomorzu na własnym blogu „Gdynia - w której żyję”, z którego pochodzi również poniższy tekst:

 

Wyzwolenie widziane oczami dziecka: Pierwsze szare dni wolności. Część 2.

Tak więc ustawili te trzy armaty na brzegu lasu, między cmentarzem a Babskim Figlem. Ich lufy skierowano w kierunku Kępy Oksywskiej. Armaty nieco okopano, wycięto kilka cmentarnych drzew, które zasłaniały pole ostrzału i zaczęto strzelać w kierunku Niemców.

My chłopcy wiedzeni ciekawością, zbliżaliśmy się do tych armat. Byliśmy ciekawi jak to działa, bo z bliska, na własne oczy nigdy nie widzieliśmy strzelających armat. Zbliżaliśmy się do radzieckich armat ostrożnie i nieśmiało. Ale Rosjanie nas nie przepędzili, więc podeszliśmy całkiem blisko. W pobliżu paliło się ognisko, a na nim żołnierze w osmolonym kotle gotowali jedzenie. Był to ryż na gęsto. Nie mieli menażek i jedli ten ryż z mniejszych garnków, równie brudnych i okopconych. Byliśmy w tym dniu bez obiadu, więc gdy zaproponowali nam jedzeni, chętnie z niego skorzystaliśmy. Ryż był słodki i tłusty. Po zjedzeniu kilkunastu łyżek, byliśmy syci. Zdziwiło to naszych gospodarzy, że tak niewiele jemy.

Od tego dnia codziennie przychodziliśmy do tych artylerzystów, a oni nas częstowali, tym co mieli. Przeważnie dożywiali nas ryżem, bo chleba sami mieli niewiele.

Pewnego dnia gdy bateria waliła w stronę Oksywia, odpowiedziała jej artyleria niemiecka. Był to jedyny wypadek gdy Niemcy próbowali się odgryźć. Ich pociski spadły na sąsiednie pole nieopodal cmentarza dość daleko od radzieckiej baterii. Byliśmy prawie przy armatach. Zrobiliśmy przepisowe padnij, jak starzy doświadczeni żołnierze. Odczekaliśmy nawałę ogniową, a następnie wraz z żołnierzami poszliśmy obejrzeć leje po niemieckich pociskach. Były dość głębokie i duże, chyba strzelała do nas artyleria okrętowa z zatoki, bo podobno niemieckie okręty były tam jeszcze.

Po tym niemieckim ostrzale, część ludności z naszego osiedla, a również z Chyloni i Grabówka, zaczęła się ewakuować w kierunku Redy i Wejherowa. Nasze rodziny postanowiły się nie ruszać z miejsca. Mieliśmy pełne zaufanie do naszej ziemianki, dobrze ukrytej na brzegu lasu, ale między dwoma pagórkami, w niewielkim wąwozie.

Po kilku dniach na wschodzie pojawiły się chmury czarnego, gęstego dymu. Dym ten przysłaniał cały wschodni horyzont, gęstniał z godziny na godzinę. W nocy zamiast dymu widoczna była krwista łuna. Była to największa łuna jaką w życiu widziałem.

To płonął Gdańsk!

Wchodziliśmy na najwyższą, sąsiednią górkę, aby lepiej widzieć co i gdzie się pali, ale poza jednolitą chmurą kłębiastego dymu, nic nie było widać. Gdańsk dymił tak około dwóch tygodni – aż się wypalił...

Ludzie nic nie mówili, bo się bali. Kiwali tylko żałośnie głowami. Bo chociaż nikt tego nie mówił, wszyscy wiedzieli, że Gdańsk podpalili Rosjanie!

W międzyczasie Niemcy ewakuowali się na Półwysep Helski. Sąsiadująca z nami bateria radzieckich armat pewnego ranka odjechała. Teraz Niemcy już tylko walczyli na Mierzei Helskiej. Wspinaliśmy się na tę naszą górkę i obserwowaliśmy Hel. Przy dobrej widoczności było widać pikujące samoloty i obłoczki wybuchających pocisków niemieckiej artylerii przeciwlotniczej.

Dla naszego osiedla, bezpośrednie zagrożenie wojenne minęło. Wróciliśmy więc do mieszkań, bez żalu żegnając się z ziemianką, która przez trzy miesiące była naszym domem i schronieniem.

Niebawem rozpocząć się miały zajęcia szkolne. Pierwszego dnia w szkole nie pamiętam widocznie przeżyłem zbyt wiele stresów. Wszystko tu było nowe i inne niż „za Niemca”. Inni byli nauczyciele, inni koledzy, inna klasa, a co najważniejsze inny język, ten sam co w domu i na podwórku. Była to polska szkoła, a jej musiałem się dopiero nauczyć.

Tak więc zaczęły się codzienne obowiązki szkolne. Trudne, żmudne i często nieprzyjemne. Ale taki jest los ucznia, którego łajano i bito zarówno w niemieckiej jak i w polskiej szkole.

Pewnego dnia, w połowie mają, wracając ze szkoły spotkałem dziewczynę sąsiadów. Przyjaźniłem się z jej bratem. Dziewczyna szła krok za krokiem, z opuszczoną głową, ledwo powłócząc nogami. Robiła wrażenie człowieka bardzo chorego lub poturbowanego. Ukłoniłem się jej, bo była prawie o dziesięć lat starsza, ale ona odwróciła głowę, jakby ze wstydem i udała, że mnie nie widzi.

Dopiero po kilku dniach, ze strzępków rozmów zorientowałem się jakie nieszczęście spotkało tę dziewczynę. Otóż okazało się że radzieccy żołnierze obchodząc zwycięstwo dokonali zbiorowego gwałtu na niej. Chociaż żyłem w wielkiej przyjaźni z moim kolegą, jak również z całą jego rodziną, nigdy nie próbowałem dowiedzieć się o bolesnym wydarzeniu tamtych majowych dni.

Później dziewczyna ta wyszła za mąż, lecz dzieci nigdy nie mogła mieć. Okaleczono ją na całe życie nie tylko na duszy, ale i na ciele. Czy jej bezpłodność spowodowana była chorobą weneryczną, czy aborcją, której po tym zbiorowym gwałcie musiała się poddać, a może obiema tym przyczynami łącznie, nie wiem...

Później gdy ją spotykałem, myślałem ile takich kalekich kobiet, inwalidek wojennych, którym nikt nie przyznał grupy inwalidzkiej, ani jednorazowego odszkodowania żyje wśród nas i ile takich dzieci żyje nie znając swoich ojców. Tego nigdy się nie dowiemy...

tekst: Michał Sikora

 http://gdyniawktorejzyje.blogspot.de/2013/03/wyzwolenie-widziane-oczami-dziecka.html , 25 marca 2013 

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież