30kwiecień2024     ISSN 2392-1684

Holowniki przy burcie „Cape Aster”

00 DSC 0176 nb

Widok ponad dwustumetrowych statków stojących przy gdyńskiej kei bardzo już spowszedniał. Większość zawijających tu dużych masowców ma po 220 – 250 metrów. Trzystumetrowe giganty są jednak nadal zjawiskiem dość rzadkim. Dlatego też ucieszyłem się, gdy w grudniu 2015, tuż przed Świętami Bożego Narodzenia, przy Nabrzeżu Holenderskim trafiłem na przygotowujący się do wyjścia w morze japoński masowiec „Cape Aster”.

300 metrów to chwilowo górna granica możliwości gdyńskiego portu. W obrębie głównego portu wewnętrznego większych jednostek nie można już obrócić. Zmieni się to dopiero po zakończeniu inwestycji rozbudowy możliwości przeładunkowych portu, polegającej na powiększeniu obrotnicy nr 2 do 480 metrów oraz pogłębieniu basenów i kanału portowego do 16 m. Nastąpi to w ciągu najbliższych dwóch lat.

Masowiec „Cape Aster”, ze swoimi 292 metrami długości, akurat mieści się jeszcze w dopuszczalnym limicie. Powiedzmy jednak od razu i szczerze, nie stał on wcale w porcie wewnętrznym, tylko w Basenie Węglowym, z dostępem do wielkiej obrotnicy nr 1 w awanporcie, ale i tu takie jednostki są rzadkie. By jeszcze lepiej wyobrazić sobie jego wielkość, podajmy, że szerokość statku wynosi aż 45 metrów, a w pełni załadowany nie mógłby on wejść nie tylko do gdyńskiego portu, ale i w ogóle na Morze Bałtyckie. Cieśniny Sundu ograniczają bowiem zanurzenie statków do 15 metrów, a dopuszczalne zanurzenie „Cape Aster” wynosi 15,20 m. Jego pojemność brutto (GT) to 91.412, a nośność (Summer DWT) to aż 176.217 ton! Teraz w Gdyni jednak ładownie jego były dość puste, malowana na czerwono podwodna część kadłuba sterczała więc wysoko nad linią wody, wynurzona aż do granicy 7 metrów. To sprawiało, że „Cape Aster” wydawał się być jeszcze potężniejszy.

Napisałem, że to statek japonski. Faktycznie, właścicielem jest japoński koncern Taiyo Nippon Kisen z Kobe, kto jednak na statek popatrzy, dostrzeże na rufie nazwę portu macierzystego oraz flagę Panamy. Wiemy jednak, że prawie cały światowy tonaż pływa dziś pod tanimi banderami, więc nie powinno to nikogo dziwić.

Dlaczego jednak wyjście „Cape Aster” bylo dla mnie aż tak ciekawe, by udać się do portu w grudniu po południu i, stojąc na mrozie i w deszczu, fotografować przygotowania do wyjścia w morze? To proste. Powodem były holowniki! Po pierwsze, przy statkach tej wielkości potrzebnych jest ich kilka – w tym wypadku przy burcie były aż cztery, a po drugie, zestaw holowników był dla mnie nowy. Przyzwyczaiłem się bardzo do widoku „Herosa” i „Centaura II”, zwykle uczestniczących przy takich akcjach – ale po przesunięciu obu jednostek przez centralę „Fairplaya” do Szczecina / Świnoujscia obraz w Gdyni się zmienił. Po raz pierwszy więc oglądałem na własne oczy „Eurosa” (do tej pory znałem go tylko ze zdjęć), czar nowości miał też „Fairplay VII” (pierwsze moje z nim spotkanie odbyło się latem), ale najciekawszy z nich, „Fairplay -26”, był autentycznym zaskoczeniem. Nie widziałem go jeszcze nigdy i prawdę mówiąc nie spodziewałem się nawet tak dużego holownika w gdyńskim porcie. Tutaj potrzeba jednostek dość małych i bardzo zwinnych, zwrotnych. Tymczasem „Fairplay-26” przeznaczony jest raczej do holowań morskich i oceanicznych, gdzie istotna jest siła uciągu, a nie finezyjna wręcz precyzja manewrowania i zdolność do obracania się na dziesięciogroszówce. Ale nie mnie oceniać decyzje „Fairplaya”. Należy korzystać z okazji, skoro już się taka trafia. Dlatego też najwięcej zdjęć jest właśnie z „Fairplayem-26”. Zresztą trudno by nawet było inaczej. Przybył on jako ostatni, kiedy pozostałe trzy ( „Euros”, „Mars” i „Fairplay VII”) były już przy burcie masowca , przedefilowal przez Basen Węglowy i podszedł do rufy „Cape Aster”, by podać na niego hol. Siłą rzeczy znalazł się więc w centrum uwagi na pierwszym planie.

Oddania cum i odholowywania masowca od nabrzeża, a także wyjścia jego z Gdyni już jednak nie doczekałem. I wcale nie to mnie odstraszyło, że robiło się coraz ciemniej i brakowalo światła do zdjęć. Naprawdę z portu wygoniła mnie przeciągająca nad nami potężna ulewa, która, na spółkę z przenikliwym mrozem, zmusiła mnie do przedwczesnej rejterady. Miałem bowiem w pamięci deszcz, nawet nie tak gwałtowny, tylko przewlekły, który podczas wychodzenia z Gdyni japońskich okrętów wojennych latem 2013 nie tylko zalal mi obiektywy, które potrzebowały kilku dni, by wyschnąć, ale też na zaatakował elektronikę wewnątrz aparatu, która w rezultacie zastrajkowała, co zmusiło mnie do kupna nowego sprzętu. Tego doświadczenia postanowiłem nie powtarzać. Dlatego żegnamy się z „Cape Aster” już teraz.

I tak macie już go pewnie dosyć.

Gdynia, 21 grudnia 2015

© Antoni Dubowicz

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: