26kwiecień2024     ISSN 2392-1684

Byłem przy odradzaniu się naszego rybołówstwa.

P1250762

Współpracujący z nami od maja 2013 roku autor, pan Michał Sikora, jest rodowitym gdynianinem. Tu się urodził w 1934 roku, tu dorastał i tu spędził całe życie. Miasto zna więc od podszewki. Publikuje artykuły o Gdyni i Pomorzu na własnym blogu „Gdynia - w której żyję”, z którego pochodzi również poniższy tekst:

„...Byłem przy odradzaniu się naszego rybołówstwa.

W wydanej przed laty książce Andrzeja Ropelewskiego pt.: „1000 lat naszego rybołówstwa” (wydawnictwo morskie 1963 rok) na str.138 znajdujemy informację, że po wojnie –w kwietniu i maju 1945 roku – było w Gdyni tylko 12 łodzi rybackich oraz dwa nie nadające się do pływania kutry. Jeden z tych kutrów o długości 11 metrów należał do Józefa Scheiby, a drugi– tej samej wielkości – do Franciszka Kąkola. Poza nimi w Basenie Prezydenta znajdował się wrak kutra 15 metrowego, należącego do Jakuba Dettlafa. Wrak ten wydobyto jednak później i po remoncie włączono do eksploatacji.

Owe dwa stare, 11 metrowe kutry, wyruszyły w morze już 12 czerwca 1945 roku. To one dały początek naszemu powojennemu rybołówstwu, a ocalały tylko dlatego, że ich stan techniczny, oceniony przez Niemców, wyłączył je z akcji ewakuacyjnej niemieckich uciekinierów w pierwszym kwartale 1945 roku. Wszystkie pozostałe kutry – a było ich w rejonie Zatoki Gdańskiej kilkadziesiąt – zarekwirowano i wykorzystano do wywózki Fluchtlingów na Zachód – do Danii i w okolice Lubeki. Spotkałem się z opinią, że te małe stateczki przerzuciły na zachód około 50000 osób, wykonując po kilka ryzykownych rejsów, w warunkach ostrej zimy 1945 roku.

Tak się złożyło, że jako 11 letni chłopiec, będąc szwagrem Feliksa Hohna, kaszubskiego rybaka, odbyłem tuż po wojnie parę rybackich wypraw na ocalałej rybackiej łodzi i na kutrze Gdy – 1.

Najpierw pływałem nieco na łodzi wiosłowo – żaglowej Antoniego Plichty, u którego mój szwagier był zatrudniony, a następnie na wspomnianym już kutrze Gdy – 1, należącym do Franciszka Kąkola.

Wyprawy takie w tym czasie były możliwe dzięki temu, że restrykcje WOP wprowadzone zostały nieco później. Wtedy to ogrodzono port, wprowadzono przepustki na teren portu i na statki, przy statkach postawiono wartowników, bram portowych pilnowali Strażnicy Portowi z karabinami, a statki przed wypłynięciem w morze kontrolowano za pomocą specjalnie szkolonych psów.

W okresie tuż po wojnie – aż do końca 1946 roku – restrykcji tych jeszcze nie było i to umożliwiło mi odbycie kilku „rejsów”. Już latem 1945 roku wypłynąłem kilka razy na połów tobisów, których rybacy używali jako żywą przynętę do połowu głównie dorszy. Tobisy te – a było ich mnóstwo – łowiono przy gdyńskiej plaży oraz w rejonie Torpedowni na Babich Dołach. Wyprawy w ten rejon były dla mnie szczególnie emocjonujące. Wypływaliśmy poza rejon portu, przez szczerbaty falochron. Mijaliśmy potężne cielsko „Gneisenaua” i płynęliśmy poza Oksywie. To była dla mnie cała morska wyprawa.

Tobisy łowiono sieciami, a złowione rybki, wielkości małego szprota, wrzucano do sadzy – specjalnej, drewniano – blaszanej skrzyni, do której przez otwory dostawała się woda. Sadz taki ciągnięto za łodzią, a woda w tej skrzyni pozwalała tobisom przeżyć do dnia następnego. Dopiero wtedy nabijano je żywcem na haki, jako przynętę. Linki z tymi hakami, długie na kilkadziesiąt metrów i oznaczone pławami wyrzucano za burtę łodzi. Po zdobycz wracano dnia następnego, a procedurę powtarzano.

Łowiono głównie dorsze, chociaż trafiały się też łososie i węgorze, te jednak na rynek raczej nie trafiały, a zużywały je rodziny rybaków bądź ich znajomi.

Wiosną 1946 roku szwagier pływał już na kutrze jako szyper, chociaż formalnie takich uprawnień jeszcze nie posiadał. Był to kuter Gdy – 1. Odbyłem na nim tylko jeden pełnomorski rejs – za Hel. Trwał on dwie doby, a dla mnie okazał się być „drogą przez mękę”. Chorowałem, prawie całą wyprawę przeleżałem w koi. Tymczasem rybacy normalnie pracowali, jedli posiłki i dziwili się moim niedomaganiom. Zapamiętałem też drogęz portu do mieszkania siostry przy ul. Starowiejskiej. Zataczałem się jak pijany. Z ledwością łapałem równowagę, bo grunt usuwał mi się spod nóg. To była moja jedyna pełnomorska wyprawa, bowiem następną – wewnątrz portu, odbyłem w czerwcu 1946 roku, gdy przepłynęliśmy od nabrzeża Rybackiego do Pomorskiego. Było Święto Morza, a nasz kuter Gdy – 1 stał się atrakcją dla gapiów. Na pokład zwiedzających nie wpuszczano, ze względu na ich bezpieczeństwo. Musiało im wystarczyć podziwianie z nabrzeża. A ja z tego wydarzenia zachowałem fotografię...”

P1250762

tekst: Michał Sikora, 27 stycznia 2013

http://gdyniawktorejzyje.blogspot.de/2013/01/byem-przy-odradzaniu-sie-naszego.html

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież