Tall Ships’ Races 2009 Gdynia – dzień drugi

00-227-c

W roku 2009 punktem wyjściowym Tall Ships’ Races była Gdynia. Żaglowce przybyć tu miały 2 lipca, aby 5 lipca - po wielkiej paradzie na wodach Zatoki Gdańskiej - wystartować do regat do St. Petersburga w Rosji, Turku w Finlandii i Kłajpedy na Litwie. W pierwszych częściach opisałem, co działo się w Gdyni w dniach poprzedzających i w pierwszym dniu zlotu.

Piątek, 3 lipca 2009. Drugi dzień zlotu.

Na ten dzień organizatorzy zaplanowali między 10.00 i 15.00 festyny sportowe dla załóg na śródmiejskiej plaży gdyńskiej. Uznałem jednak, że do składu załóg się nie zaliczam –odpuściłem więc tę imprezę. Zamiast tego wybrałem się oglądać kolejne żaglowce.

Na samym końcu Dalmorowskiego pirsu, na Nabrzeżu Islandzkim staly, nieco schowane „za rogiem” bardzo ciekawe jednostki. Przede wszystkim przepiękny niemiecki szkuner „Grossherzogin Elisabeth” o klasycznych liniach żaglowca z prawdziwego zdarzenia. Nic dziwnego, gdyż zbudowano go w czasach, w których sztuka formowania żaglowych gracji doprowadzona była do perfekcji. To najstarszy uczestnik zlotu, zbudowany w 1909 roku. Ale nie tylko dlatego warto powiedzieć o nim kilka słów. Posłuchajcie, bo to ciekawa historia. W 1907 zbudowano dla armatora Andreasa Hammersteina trzymasztowy szkuner „San Antonio“. Niestety, już w następnym roku „San Antonio” zatonął na skutek kolizji z lekkim krążownikiem „Lübeck“. Sąd morski winnym kolizji uznał okręt wojenny. Cesarska Marynarka musiala więc ponieść koszty budowy następcy „San Antonia”. Zajęła się tym stocznia holenderska w Ablasserdam, wodowanie odbyło się 19 sierpnia 1909 roku. Był to pierwszy w historii żaglowy frachtowiec , który wyposażono również w silnik pomocniczy Diesla. Maszty statku były składane w celu umożliwienia żeglugi pod mostami. W latach 1910-1913 „San Antonio” odbył wiele podróży do Ameryki Południowej i po Morzu Śródziemnym. W jednej z nich w styczniu 1914 wyrzucony został na brzeg koło Rabatu, sam się jednak z opresji wyswobodził właśnie dzięki silnikowi. Zimą 1929 wszedł koło Kopenhagi na mieliznę, jednak i tym razem udało się go ściągnąć i uratować. Potem przebudowano go jednak na kabotażowiec przybrzeżny, zmieniali się też często jego holenderscy właściciele, aż w 1973 trafił w ręce niemieckiego armatora Hartmuta Paschburga. Pod nową nazwą „Ariadne” pływał w rejsach wycieczkowych po Morzu Śródziemnym. W roku 1982 zakupiła go gmina Wesermarsch. Utworzony tam został klub szkolenia żeglarskiego „Schulschiffverein „Großherzogin Elisabeth“”. Od 1993 klub jest właścicielem żaglowca. Głównym jego zadaniem nadal pozostaje szkolenie. Portem macierzystym jest Elsfleth. Na masztach szkuner podnieść może ponad 1.000 m² żagla, to mniej więcej tyle, a nawet nieco więcej niż na naszej szkolnej „Iskrze” (955 m²). Tego dnia pokład „Grossherzogin Elisabeth” był jednak niedostępny. Szkoda.

Tuż przed dziobem niemieckiego szkunera cumowała brygantyna „Kapitan Głowacki”, zaliczona do klasy A, do której należą też największe rejowce. Myślę, że to z kurtuazji, bo prawdę mówiąc ani wymiary statku (długość 28 m), ani powierzchnia żagla (337 m²) go do tej klasy nie predestynują. Może tylko fakt, że jest to jednostka historyczna, znana miłośnikom żeglarstwa w PRL pod nazwą „Henryk Rutkowski”. Szkoliły się na nim pokolenia żeglarzy w Państwowym Centrum Wychowania Morskiego, roczniki rybaków ze Szkoły Rybołówstwa Morskiego i masy członków Ligi Obrony Kraju. Był wtedy bardzo zgrabnym keczem gaflowym. Dziś do piękności nie należy.

Z pewnością jednak zalicza się do nich drewniana duńska „Loa”, zbudowana w 1922 roku w Svendborg jako trzymasztowy szkuner i odbudowana od podstaw z wielką dbałością o detal w latach 2004-2008 w Aalborgjako barkentyna. Wizyta w Gdyni była jedną z jej pierwszych większych wypraw i statek aż lśnił nowością!

Troszkę inaczej wygladało to na rosyjskim dwumasztowym szkunerze „Yunyi Baltiets”, zbudowanym w 1998 w stoczni Baltijskij w St Petersburgu i służącym do szkolenia morskiego jungów. To pierwszy motorowy żaglowiec, zbudowany w Rosji na państwowe zamówienie od 1913 roku. Nieco dziwna, choć prawdopodobnie dość wygodna łajba, przypominająca bardziej rybacki trawler z pomocniczym ożaglowaniem, niż rasowy żaglowiec. Cóż, pierwsze śliwki robaczywki, może być tylko lepiej.

Złego słowa natomiast nie można powiedzieć o „Sedovie”, żaglowcu największym w Gdyni i jednym z największych na świecie. „Sedov” to temat tak obszerny, ze trzebaby poświęcić mu albo osobne opracowanie, albo też ująć krótko. Wybrałem tę drugą możliwość, napisano o nim już tyle, ze nie będę się nim tutaj specjalnie zajmować.

Jako, że „Sedov” otwarty był akurat dla zwiedzajacych, wdrapałem się więc na pokład i ja, oczywiście kupiwszy uprzednio bilet. Większość żaglowców można było zwiedzać wyłącznie odpłatnie. Przy niektorych jednostkach można się było zastanawiać, czy warto, na „Sedova” jednak nikt nie żałowal. I słusznie, bo drugiego takiego nie ma i już nie będzie. Oprócz zwiedzania deku wleźć można było również pod pokład i obejrzeć niektóre z pomieszczeń, między innymi salę tradycji. W gablotce na ścianie wisiała interesująca kolekcja filatelistycznych całostek, związanych z Sedovem – zarówno z postacią, jak i z żaglowcem.

Wzięciem cieszyl się też zacumowyny przed „Sedovem” „Mir”. Nieprzerwany sznurek ludzi, przewijający sie przez tę piękną fregatę był tak wielki, że z dołączenia do nich zrezygnowałem. Jeszcze gorzej było na niemieckim żaglowcu „Alexander von Humboldt” i rad byłem, ze załatwiłem go dnia poprzedniego! W ogóle miałem już jednak dość zwiedzania. Postanowilem zamiast tego obadać, co jeszcze działo się na nabrzeżu.

Ciekawy, acz zdecydowanie zbyt drogi okazał się potężny stragan z wyrobami francuskimi na nabrzeżu Dalmoru – kiełbasa z kaczki i jelenia, kozie i inne serki z różnych regionów, lepkie słodkości i ciągutki, wianki czosnku i szalotki. Ceny nie zachęcały jednak do kupna, a samo oglądanie kiełbas to bezsensowne zajęcie. Zainteresowanie było tez odpowiednio słabe.

Nie twierdzę wprawdzie, że „pajda chleba ze smalcem i ogóreczkiem” po 10 czy też pajda „full wypas” po 14 złotych to lepszy zakup, ale tu chętnych nie brakowało. Morska woda, przesycone jodem powietrze, bieganina po pokładach – to wszystko sprawia, że w miarę upływu godzin człowiek robi się głodny!

Oczywiście pełno było też bud z gadżetami, sprzedającymi koszulki, kubeczki i cały ten związany z imprezą kram. Nie zabrakło też miasteczka Toi-Toiów, co akurat dobrze świadczy o organizatorach.

Mnie zainteresowała oferta Mennicy Polskiej, która wydała okazjonalny gdyński „dukat lokalny”. Wybito po dwa pieniążki o nominale 3 fregat (w nakładzie po 20.000 sztuk) i 7 fregat (po 15.000 sztuk). Fregaty honorowano w wielu trójmiejskich sklepach, jednak nie wyobrażam sobie, żeby znalazł się ktoś, kto by chciał nimi płacić! Moim zdaniem wszystkie poszły w ręce kolekcjonerów. A było ich naprawdę wielu, przed budką poczty ustawiła się kolejka dłuższa, niż na „Dar Młodzieży”. Trzeba przyznać, że fregaty opracowano graficznie i wybito bardzo starannie. Znajdują się na nich podobizny „Daru Pomorza”, „Daru Młodzieży”, gdyńskeij mariny i budynków Sea Towers z jednej strony, druga zaś upamiętnia właśnie Tall Ships’ Races 2009 w Gdyni.

Fantastyczny też byl straganik z regionalnymi smakołykami kaszubskimi. Można więc było delektować się szandarem kociewskim, pierogiem z gomółką (jak jeszcze był), kociewską ruchanką albo nabyć elegancką flaszkę żurawinówki po mermecku. Tuz obok czekały na chętnych jeszcze takie specjały, jak pizdrygał czy żubrowiec. Mmmhm, ślinka cieknie, palce lizać!

Po południu, przy udziale orkiestr ulicznych przeszła ulicami Gdyni wielka Parada Załóg. Jej trasa prowadziła z Placu Grunwaldzkiego, przez Armii Krajowej, Władysława IV, 10 Lutego i Skwer Kościuszki do sceny głównej, ustawionej na Alei Jana Pawla II, czyli przed gdyńskim Akwarium. Ja wylądowałem w samym centrum,na 10 Lutego, niedaleko skrzyżowania z Świętojańską. Było radośnie i kolorowo, co widać, mam nadzieję, na zdjęciach. Nie ma więc potrzeby opisywać tego, co sami możecie zobaczyć. Brakuje tylko muzyki, ale raz, że nie można mieć wszystkiego, a dwa,że jak wysilicie trochę wyobraźnię, to obrazy same „zagrają”!

Na zapowiadany na wieczór spektakl plenerowy (światło, dźwięk, pokazy ogni sztucznych) przy „Darze Pomorza” nie miałem już sił. Jeśli się nawet i odbył, to beze mnie.

Ja szykowałem się już na dzień następny, co oznacza, że - cdn...

Tekst i fotografie: © Antoni Dubowicz 2009,2014

Udostępnij na:

Submit to FacebookSubmit to Twitter

Dodaj komentarz

Kod antyspamowy
Odśwież

Przeczytaj również: